13 grudnia 81 r.-Zakłady Azotowe Puławy-wspomnienia ze strajku - źródło - www.w Kazimierzu.pl - B.G.

W galerii znajdują się wspomnienia Zdzisława Wiśniewskiego dotyczące strajku w Zakładach Azotowych Puławy.

13 grudnia '81

Zarzewie Solidarności, Puławy
 
Część pierwsza.Wielogłos.
(Wspominają uczestnicy wydarzeń: Halina Komsta, Krzysztof Futera, Jan Okoń, Teofil Parfianowicz)
*
 
"Powiem od siebie, nie ogólnie.
Uczestniczyłem w zawiązywaniu Związku Zawodowego Solidarność. Kiedy został zalegalizowany, zaczęliśmy prowadzić działalność odzwierciedlającą jego nazwę: naszym celem była solidarność, tzn. jedność z innymi ludźmi. Realizowało się to przez wspieranie ubogich, pomoc chłopom, którzy nie radzili sobie z zebraniem ziemniaków, buraków albo innych plonów z pól: braliśmy z zakładu ludzi i jechaliśmy pomagać. Kupowaliśmy biednym dzieciom buty - prowadziliśmy działania w takim duchu. To była prawdziwa solidarność międzyludzka, z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko nazwa organizacji.
 
Byłem członkiem komisji opracowującej program związku na przyszłość, w regionie lubelskim. Ale nie zdążyliśmy wiele zrobić, bo wybuchł stan wojenny.
 
Już wcześniej, w Zakładach Azotowych, powstawały komisje powołane do opracowania prywatyzacji. Nasi ludzie widzieli ją po swojemu: miała to być prywatyzacja sprawiedliwa, a nie wyzbycie się majątku.
 
Przed stanem wojennym były ostre zatargi z władzami, więc się spodziewaliśmy, że coś się może z tego wykluć, na przykład właśnie stan wojenny. Ale nie mieliśmy pojęcia kiedy, w jaki sposób. Trwały veta rządowe przeciwko Solidarności i niesamowita kampania negatywna.
*
Zaraz po tym, jak 31 sierpnia zawiązała się Solidarność, powstały komisje zakładowe oraz komisje oddziałowe, zajmujące się różnymi problemami. Tamtej jesieni jakiś czas leżałem w szpitalu, ale gdy tylko wróciłem do pracy - założyliśmy z kolegą oddziałowe koło Solidarności. Ludzie wybrali mnie na przewodniczącego tego koła. Powstał zarząd, zaczęliśmy rozliczać kierownictwo, zaczęliśmy ich wołać na zebrania. Apelowaliśmy o pieniądze, o poprawienie warunków pracy, o zniesienie trzeciej zmiany. Trochę tych kierowników czesaliśmy...
Miałem szczęście, że mój kierownik nie należał do PZPR tylko do Stronnictwa Demokratycznego i przychylał się do naszej działalności.
*
Powstawały komisje tematyczne, zajmujące się nieprawidłowościami, złodziejstwami, nadużyciami. Ja np. opracowałam listę tzw. „działaczy", którzy otrzymali mieszkania w następujący sposób: dostawali pożyczkę od ZMS daną im przez zakład, która po roku była umarzana. Jak dochodziło do spłat, to się okazywało, że nie ma co spłacać... A były to piękne mieszkania. Druga sprawa - pustostany. Prominentni działacze mieli po dwa, po trzy mieszkania. Udało nam się wykryć sprawy ich przydziału. Mieliśmy upoważnienia do wglądu w dokumenty.
*
Solidarność to był sprzeciw na powszechne zakłamanie, fałszowanie historii, uprzywilejowaną pozycję ludzi, którzy się zaprzedali, na przestępstwa gospodarcze. Państwo promowało straszną postawę: donoszenie, służbę bezpieczeństwa.
*
W Zakładzie byli zdolni ludzie, ale nie mogli awansować, jeśli nie należeli do partii. Ktoś taki był i pozostawał robotnikiem. Powiedzieli mi: „widzielibyśmy pana w naszych szeregach". Odpowiadam: „a ja się nie nadaję, bo jestem wierzący." „Ależ do kościoła możecie chodzić, byle nie nosić chorągwi".
*
W ‘90 roku znaleźliśmy notes pewnego działacza partyjnego, pisał w nim opinię każdemu pracownikowi. W mojej rubryce było: bardzo zdolny, pracowity, uczciwy, solidny, tylko nie wyedukowany ideologicznie. Nie może zajmować żadnych stanowisk." Tym sposobem cały czas byłem tokarzem. A ten, który to pisał, należał - a jakże - do Solidarności.
*
Byli tacy, co rano chodzili na zebrania partyjne, a w południe - związkowe. Dzięki temu wiedzieli, co się dzieje i tu i tu. Ważne, po której stronie było serce takiego jednego z drugim.
*
Władze Solidarności wybierało się naprawdę w autentyczny, demokratyczny sposób. Po tylu latach zakłamania musieliśmy sobie przypomnieć, jakie to uczucie, jaka odpowiedzialność i jaka wolność.
*
Przed stanem wojennym, przeszło rok normalnie działaliśmy. Były nagonki rzecz jasna, były kalumnie - bo mieliśmy wrogów - ale działaliśmy. U mnie na wydziale, na 150 osób 90% było związkowcami. Ci, co należeli do partii też się zapisali.
*
Różni ludzie wkraczali w szeregi Związku, również ci, którzy dotąd byli związani z partią.
Trudno było wierzyć, że wszystkimi kierują czyste intencje. Ale ponieważ razem pracowaliśmy, to znaliśmy się nawzajem, wiedzieliśmy, czego się po kim spodziewać, jakie kto ma możliwości. I kogo naprawdę stać na to, żeby poprzeć Solidarność. Potem, z czasem się okazywało, kto był dla picu, a kto nie. Ale większość to byli ludzie szczerze oddani sprawie. Niektórzy tak się przejęli, że stracili zdrowie. Nie wytrzymywali psychicznie. Znam takich, co poszli do grobu.
*
Trzeba sobie uświadomić, że choć dziś brzmi to jak wzniosła historia, jak bajka o historii, to jednak rzeczywistość była przytłaczająca: bezustanny, nie opuszczający stres, prawdziwe napięcie, presja, inwigilacja. Czuliśmy na sobie stale SB. Tam, gdzie ja pracowałam, w Bakutilu, SB przez swoich ludzi próbowała wybijać z głowy inne myślenie, wyperswadować całkiem albo ograniczyć działanie w Solidarności. Wybuchały strajki, a władze chciały pokazać społeczeństwu, że my nie wiadomo czego chcemy, że nasze roszczenia są z księżyca, że przez nas spada produkcja i w sklepie jest tylko ocet. A my przecież widzieliśmy, że produkcja idzie pełna parą, że w chłopskich zagrodach stoją konie, krowy.
*
Jak w Zakładach Azotowych powstawała Solidarność na początku września, to my w tych mniejszych zakładach byliśmy odważni - dzięki nim nabraliśmy odwagi - ale też i nikt się nie spodziewał, że będzie jakiś stan wojenny. Duża siła, duża załoga. Gdy wybuchła Solidarność, to strona przeciwna, której przywileje ona ograniczała, siedziała cichutko, większość partyjnych zapisała się do Solidarności. Nikt otwarcie nie występował przeciwko Związkowi.
*
Jedynym początkowo aktem przeciwko Solidarności była propaganda. Wszystkie media i gazety - wszystko było przeciwko nam; podpuszczali społeczeństwo, ludzi, że Solidarność jest winna temu, że półki sklepowe świecą pustkami i nie ma butów. Ale prawda była zupełnie inna... W Lublinie rozbijali pociągi idące do ZSRR i wtedy wychodziło na jaw, że w puszkach na farbę były szynki. Wszystko szło na wywóz, a w kraju bieda. Wielu ludzi uwierzyło w propagandowe kłamstwa, że Solidarność będzie wieszać działaczy partyjnych. W ich szeregach były nawet specjalne grupy, które na drzwiach aparatczyków malowały krzyże, pogróżki, oznaki szykan. Obrzydliwa prowokacja, że niby robiła to Solidarność. Prowokacja mająca na celu wydania jak najgorszej opinii Związkowi. Ciężko przyznać, ale częściowo odniosło to skutek.
sklep obuwniczy
*
Argumentowaliśmy na różne sposoby, że to nieprawda, choćby biorąc pod uwagę nasz stosunek do religii, fakt, że coś takiego kłóciłoby się z naszym sumieniem. Działania miały być pokojowe, bez udziału przemocy.
Ale byli ludzie święcie przekonani o tym, że zbudujemy szubienice. Była to zasługa partyjnych kalumni.
*
Przecież nawet Księdza Popiełuszkę propaganda chciała przebrać za działacza militarnego; udowadniali, że miał amunicję, broń, granaty.
*
Prasa związkowa, biuletyny zakładowe - te robiły dobrą robotę: otwierały ludziom oczy. Że my nie będziemy zabijać. Że chcemy po prostu zmienić system wynagrodzeń, polepszyć warunki pracy, pomagać, wspierać się nawzajem. W to ludzie wierzyli.
Strajk na sterowni. pod oknem - Teofil Parfianowicz
*
Wciąż podnosiliśmy kwestię rozwiązań pokojowych. Przypominaliśmy, że Polska poniosła straszliwe szkody i rany od okupantów, tak samo po wojnie, że naród poniósł wielkie krwawe, ofiary i więcej nie wolno dopuścić do rebelii; więcej krwi polskiej przelewać nie wolno.
*
Była agresja, ale słowna, za to taka, że ho ho! Jednak ani siły, ani przemocy nie było ze strony Solidarności.
*
Byliśmy bardzo zaangażowani w Związek.
po prawej - Teofil Parfianowicz
*
Wielu aktywnych działaczy było utrącanych jeszcze przed stanem wojennym. Oni, ci, co rządzili, już wcześniej mieli plan stłamszenia ruchu.
*
Gdy się okazało, że w Polsce jest 10 mln związkowców, to przestała być zabawa. To była siła. Zastanowili się ci na górze i... wprowadzili stan wojenny.
 
12 grudnia. Sobota, jak sobota, nic się nie dzieje.
Żadnych przeczuć, znaków.
Idzie się spać.
*
Noc z 12 na 13 grudnia.
 
O godzinie dwunastej w nocy żona jeszcze nie spała, ja się już położyłem, gdy ktoś zapukał. Milicja. Żona patrzy przez wziernik - w mundurach. Budzi mnie. Milicja się dobija. Ja mówię „wpuść". Sam myślę: „O tam, się będę bał... Nie ma czego". Żona otwiera, ja leżę, wychylam się z łóżka i od razu pada pytanie o nazwisko: „Parfianowicz? Tak. Teofil? Tak. To ja." Jeden stoi przy drzwiach, drugi za drzwiami, a do mnie doszedł oficer i mówi, że mam się ubierać, że idziemy na rozmowę. „Dokąd?" Nie odpowiada. Nie wiedziałem co mam myśleć, ale skoro widziałem tych milicjantów, to wstaję i się ubieram. „A z kim mam rozmawiać?" pytam znowu, widzę, że to porucznik. Mówi, że pojedziemy. „W jakiej sprawie?" „Jest nakaz, będzie pan rozmawiał z oficerem na komendzie." Jeszcze się wcale nie płoszyłem, nie było przecież mowy o stanie wojennym. Pomyślałem, „aha. Dziś jest posiedzenie komisji krajowej, coś się szykuje na władze partyjne i żebyśmy nie zastrajkowali tak jak w Gdańsku - chcą nas jako czołówkę przytrzymać."
A my z Kudykiem jako pierwsi zaczęliśmy się wychylać. To my poszliśmy do rady zakładowej, dlatego rozumiałem, czemu właśnie do mnie przyszli. Pytam, czy to konieczne, czy tu nie można rozmawiać? Nie. Żona usłyszała jak on mówił „jest pan aresztowany", ale ja tego nie uchwyciłem. Więc spokojnie się ubrałem, oni sprawdzili dokumenty, idę. „Może przytrzymają dzień, żeby się uspokoiło? Pewnie będę musiał podpisać zobowiązanie, że nie wezmę udziału w proteście."
Do żony mówię „na razie cześć" - liczyłem, że na krótko.
Nie zastraszali mnie, na razie delikatnie się obchodzili. Patrzę - za drzwiami stoi jeszcze trzeci. Jeden idzie z jednej strony blisko mnie, drugi z drugiej - w ten sposób jestem prowadzony. Samochód stoi na światłach pozycyjnych, w nim kierowca. Siadam na tylne siedzenie, w środek, między milicjantami. Wtedy poczułem wyraźny zapach - oni byli pod wpływem alkoholu.
W samochodzie unosiły się istne opary wódy. Popić musieli wszyscy, wraz z kierowcą.
Dojeżdżamy na komendę, wchodzimy na gorę.
Oficer mówi „siadajcie". Przegląda jakieś papiery, pytam z kim mam rozmawiać. A on od razu innym tonem „zaraz, zaraz - (nie tak jak w domu łagodnie) - jeszcze macie czas! Na „wy" od razu. „Oho", myślę.
„Zaraz się dowiecie w jakiej spawie". Jest nakaz komendanta wojewódzkiego, mam być zatrzymany. Czekam pół godziny, godzinę, przychodzi jeszcze dwóch milicjantów, robią rewizję, wszystko sprawdzają, zegarek proszę zdjąć, buty miałem bez sznurówek, nie żadne ciepłe, takie zwykłe wsuwane. W kieszeni lusterko. To wszystko zabrali do koperty, podpisali.
koperta z zapisami o depozycie oraz zegarek, guzik i lusterko Teofila Parfianowicza
Pytam, co dalej. „Na razie nie będziecie tutaj przesłuchiwani. Niech się wam nie spieszy, o, wam jeszcze daleko do powrotu". Myślę: dwa, może trzy dni. Ale nic nie mówię. Nie przypuszczałem, że będę wywieziony. Sądziłem, że chcą przytrzymać do rana.
Jak wchodziłem do budynku, to w korytarzu nikogo nie było, jacyś tylko ubowcy po cywilnemu. Dopiero nad ranem kazali schodzić. Wychodzę - a tu w korytarzu cały szpaler w mundurach z pałami - zomowcy. Zobaczyłem sąsiada ubeka, co nade mną mieszkał, ale on tak jakoś nie bardzo się na mnie patrzył. „Nie będę mu się kłaniał" postanowiłem. I szkoda, że się jemu nie skłoniłem, bo on się później wyparł do żony, że on nic nie wie, że wcale mnie nie widział.
Idziemy na zaplecze komendy. Stoi więźniarka, ktoś mnie łapie za ręce. Zobaczyłem kajdanki. Wykręcam się, nie daję - doskakuje dwóch, wykręcają mi ramiona. „Cicho! Spokój!" Wyspecjalizowani. Rach ciach - ręce z tyłu. Wołam, że nie wiem dokąd jadę, a oni „cicho!" i „cicho!". Zaczynają mnie wpychać, zaparłem się nogą, a tu - łap mnie za ręce do góry! Jak mi chrupnęło w stawach! Dokoła wszędzie widziałem ludzi uzbrojonych w karabiny, z długą bronią. Lufę mam przy ustach. „O, myślę, zaraz dostanę tą lufą po gębie. O, to już nie wiadomo, ile mi zostało życia." Ktoś w tej więźniarce już siedział, niektórzy znani mi z widzenia. Siadłem. Serce zaczęło bić, bo wywożą; wszędzie dokoła nie żołnierze - a jednak z długą bronią. Czuję kajdanki na rękach, na dworze zimno, ani nosa wytrzeć. Wprowadzają następnych. Patrzę - Skrzyniarz. „OOOOO, myślę, jak Skrzyniarza mają...", patrzę - Kudyka wprowadzają. „Ooooooo, to już niedobrze" - myślę.
Przy wejściu stoi jeden z kałasznikowem przygotowanym na w razie czego. Jak zacząłem coś mówić, znowu od razu „Cicho! Cicho!!! Ani słowa, rozumiecie?!!!" Spoglądamy jeden na drugiego. Wiozą. Zaczyna być zimno, ja nie przygotowany na drogę, kalesonów nie nosiłem, jakaś licha kurtka na plecach. Gdy wchodziłem do więźniarki to upadłem i któryś mnie złapał za kurtkę, urwał się guzik i prysnął na schodki. Musieli to podnieść i położyli do koperty z moimi rzeczami. Ta pamiątka została odebrana dopiero po roku. Zegarek nie nakręcany, datownik nie ruszany. Do dziś. Jak stanął - tak został; poza tym lusterko i ten guzik.
Oddali skrupulatnie, nawet guzik.
Jak jechaliśmy, to nie wolno było ani słowa rozmawiać, jechała z nami obstawa z długą bronią i z kałasznikowem. Obserwowali, co jakiś czas się zmieniali, chyba co pół godziny kto inny stawał i czuwał.
Jedzie się, ręce coraz mocniej zaciśnięte, ból. Skucie do tyłu jest bardziej uciążliwe niż z przodu, bo ręce drętwieją. „Kiedy rozkują? bo już rąk nie czuję, martwe się robią." „Cisza!!!! Ani słowa!!!" Kudyk się spojrzał, Skrzyniarz się spojrzał... Nie wszyscy byli w kajdankach. Wiozą, wiozą, wreszcie się zatrzymują, słyszę - jakiś łańcuch się opuszcza, cicha rozmowa, podają coś jakby hasła i dopiero wstępują ci z obstawy.
Wiozą dalej. Dojechaliśmy do Lublina, dosadzili jeszcze parę osób. Cały czas nas uciszali, grozili pałami - tymi ogromnymi - żebyśmy nie mówili ani słowa.
„Gdzie to dalej wiozą?" myślę. Jednemu udało się zobaczyć przez małe otworki co tam jest na zewnątrz - Cyców. Znaczy, jedziemy w kierunku na wschód. Myślę, jak tu dać znać, gdzie nas wiozą, godzina nie wiadomo
która... Nareszcie znowu łańcuch się opuszcza i rozmowy. Nagle słyszymy turkot kółeczek po szynie - otwiera się blaszana brama. Ale gdzie? Tyle czasu jechaliśmy, byłem pewny, że jesteśmy w Rosji. Taka niedobra była droga, tak telepało. Jak nas wypuścili, rozkuli - ręce miałem sine (jeszcze przez 2 tyg), ani nimi ruszyć. Wyczytują nazwiska. Moje też. Ruszam z więźniarki, patrzę - a tu szpaler. Spodziewałem się ruskiego plutonu egzekucyjnego. Jak się przekonałem, że to Polacy, to się ogromnie ucieszyłem na widok polskich mundurów! Z pałami, ale w polskich mundurach i mówią po polsku! Rozglądam się - budynek. Dziękuję Bogu, że nie las, że jeszcze ile tam życia jest, ale jest. Dalej po schodach i do celi nr...Weszliśmy. Było nas tam ośmiu. Zaczęliśmy rozmawiać, patrzeć dokoła, ale ciągle nic nie wiemy. Czy będziemy żyć?, a jeżeli - to jak długo. Nie wiemy też, co się dzieje, czemu nas wywieźli. Nic nie wiemy. Później ktoś z klawiszy powiedział komuś, że to stan wojenny. Więzień, którego doładowali w Lublinie się rozchorował. Pukamy w drzwi, żeby przysłali lekarza. Nikt nie odpowiada, e tam, nic. Wreszcie otworzył klawisz, a któryś z zomowców zaczął krzyczeć, że „zaraz użyjemy siły, jak się nie przestaniecie dobijać!" Człowiek może umierać. Pomocy z nikąd.
Osiem łóżek, piętrowe. Czekamy, co dalej. Cieszymy się, że chociaż nie w lesie, ale czy żyć będziemy? - nie wiemy. Cele zimne, ale już nie tak dotkliwie mi to dokucza jak w samochodzie. Tam wprost nie można było tego zimna znieść, cali byliśmy sztywni.
Słychać bicie, jęki w celach, używanie pałek; na podwórzu tylko brzęk tarczy i pał, warczą samochody, cały czas ruch, gwar, psy się na kogoś rzucają, czy może na kogoś je napuszczają, i znowu krzyk. Wreszcie cela się otwiera, w drzwiach stoi komendant więzienia i mówi: „podaję do wiadomości, że jest stan wojenny". I żeby przestrzegać nakazanej dyscypliny, rozumiecie?
Pierwszy zabrałem głos:
„Nie rozumiem, co to stan wojenny. Co to jest?"
„Nie wiecie?"
„Nie wiem. Ktoś na nas napadł?"
„Jak to KTOŚ?!? To wasza sprawka! Powód - to wy!
Z takim krzykiem rozkazuje: „nie wolno nic! Ani gadać, ani odwoływać się, ani rozmów! Za najmniejsze wykroczenie i nieporządek - od razu użycie siły, włącznie z bronią palną bez ostrzeżenia. Rozumiecie???!"
Tak.
A za nim 10 zomowców, uzbrojonych należycie w pały i maski.
Dopiero potem dali nam nie pokrojony chleb, bez noża, i kawę w kubkach. Trzeba się było posilić, bo byliśmy głodni, ale ten chleb to jedliśmy jak zwierzyna, każdy brał z tego jednego bochenka. Skóra na nim gruba, twarda; wypiekany na miejscu, dosłownie czarny, z piachem mielony na śrutowniku. Więźniowie go piekli. Palcami trzeba było rozrywać i popijać kawą. Taki był pierwszy posiłek pierwszego dnia stanu wojennego.
Siedziało się i nic się nie wiedziało. Nie było przesłuchań, nic nie było. Potem dali nam zupę. Następny dzień. Cały czas nas liczą, sprawdzają nazwiska i znowu, i znowu. Ten człowiek w celi nadal leży chory, oni zwodzą: jak będzie lekarz, to zbada, na razie nie ma, odmowa badania.
Duże przeżycie.
 
A rodzina? Od razu pierwszego dnia żona poszła się dowiedzieć, ale nic nie wskórała. Na drugi dzień poszła - tu, na komendzie niby nic nie wiedzą. Jeden mówi tak, drugi tak. Pojechała do Lublina. A tam sobie straszne kpiny z niej robią! To już byli - jak się okazało -specjalnie przeszkoleni funkcjonariusze:
- Co, pani męża szuka??? Ja jestem samotny.
I tak dalej. „Mogę..." Tak zaczęli dokuczliwie, obrzydliwie do żony gadać. „Przyjdę na noc, to pani... i tak" - i się śmieją. Żona poważnie pyta, a oni takie głupstwa plotą i to bezczelnie, używają wulgarnych słów.
Pojechała drugi raz. Nikt jej nie powiedział, że jestem we Włodawie.
Po iluś dniach się od kogoś dowiedziała, z jakiejś chyba kartki, że we Włodawie siedzą ludzie z Puław i ja prawdopodobnie też. Ale nie było żadnego kontaktu.
Pierwsza kartka doszła dzięki grypsowi podawanemu na sznurku więźniom na piętrze. Jakoś tak to zrobili, że zawiadomili.
Wtenczas się dowiedziałem, że żona mnie odwiedzi.
Żona wiedząc, że tam jestem zaczęła się ubiegać o widzenia. Dostała pierwszą przepustkę w połowie stycznia. Ale takie to tam widzenie: stół długi, szeroki, z jednej strony zomowiec z bronią, z drugiej zomowiec z bronią, ręki nie można sobie podać. Nie bardzo mogę mówić, gardło ściśnięte.
Patrzę - wchodzi tylko sama córka. Jak mnie zobaczyła - płacze. Myślę, co jest. Ja nie mogę nic powiedzieć i ona też. Dławiąc się mówię nareszcie:
- Co... mama nie żyje?
- Żyje.
- To gdzie jest?
A ona nie może nic przemówić, mnie gardle więzną słowa, myślę „jak to, samo dziecko przyszło tutaj?" Wtenczas zobaczyłem wchodzących żonę i syna. Ani się przywitać, ani rękę wyciągnąć, bo ten stół przeszkadza, stoimy daleko od siebie, rozmowa głośna, jeden słucha, drugi słucha. Bardzo to było rygorystyczne.
Zacząłem pytać jak zdrowie, jak się uczą, że dobrze, że się słuchają, i tak dalej. Żona mnie pociesza, mówi, że schudłem. W pasie spodnie mi się zrobiły luźne. I tyle wszystkiego, tych odwiedzin.
Pół godziny - kończyć rozmowę. Ale i tak nie wiadomo było, jak rozmawiać, to o tym, to o tym, bez bliskości, prywatności.
Losy nadal nie były znane.
Myślałem, czy by stamtąd nie uciec i potem gdzieś czmychnąć za granicę, ale jak? Wszędzie druty, światła - koguty, strażnicy na wieżach z bronią maszynową. Jakby się miało uciekać - to pewna śmierć. Ale różne myśli przychodziły do głowy. Na szczęście wtedy już można było pisać listy, istniał już kontakt. Listy były pokreślone, na domiar wszystkiego dali nam żółte koperty, żeby od razu było widać, że są inne. Cenzurowane. Kilka listów w ogóle nie doszło. Jak wyszedłem i otrzymywałem listy od kolegów, to dochodziły one tajną pocztą Solidarności. Poczta Internowanych przenoszona była przez odpowiednie osoby i dostarczana bezpośrednio do domu.
Siedziałem trzy i pół miesiąca.
*
 
Puławy, rano13 grudnia.
 
*
Na 9.00 poszedłem do kościoła, nie wiedziałem, że się coś dzieje. Msza odprawiona normalnie, ani słowa o niczym. Wychodzę z kościoła, spotykam znajomego, a on mnie pyta „i co panie Jasiu?" „Ale z czym?" „No z tym stanem wojennym". To ja szybko do domu - sprzątać swoje papiery. Wyniosłem wszystko i szybko pobiegłem do działacza Solidarności w Puławach, do Masiaka. Danka, jego żona, wychodzi zapłakana, roztrzęsiona i mówi, że w nocy Bogdana siłą zabrali. Aresztowali. Była przerażona. Nigdzie już nie ganiałem, pomyślałem po prostu, że w poniedziałek się pójdzie do pracy i będziemy działać.
*
Nie ma telefonów komórkowych, stacjonarne ma mało kto, więc póki się nie włączy telewizora, nadal się nic nie wie. Ale po włączeniu - od razu pokazuje się Jaruzelski pod swoim krzywym sztandarem, z łysym orłem. Komunikaty i to wszystko.
*
W niedzielę około ósmej rano zawiadomił mnie harcerz z naszego solidarnościowego harcerstwa o spotkaniu na Mokradkach, w związku z ogłoszeniem stanu wojennego. Wyczyściłam mieszkanie, zrobiłam herbatę, trzeba iść. Piękna niedziela, idziemy przez park. Zebrało się około 40 osób. Wymieniliśmy wiadomości, kogo zabrali, kto jest, czyj los nieznany. Trzeba się zorganizować. W ścisłym gronie struktury Komitetu Obrony Narodowej postanawiamy: 1. dowiedzieć się, kto internowany, 2. zorganizować pomoc dla rodzin, 3. skontaktować się z terenem (bo Solidarność ziemi puławskiej to i Kazimierz i Końskowola i Kurów i inne miejscowości).
*
Przed samą dwunastą w niedzielę - czarny obraz na ekranie, nie ma nic. Zastanawiałam się, czy może to telewizor się zepsuł? Sprawdzam wiadomości w radiu, w Wolnej Europie. Były bardzo mocno głuszone, nie mogłam nic usłyszeć.
*
Po południu miałam jechać do Kurowa z wiadomościami. Zaczęła się zamieć, zimno. Obowiązywał wtedy nakaz przepustek. Jechałam PKS-em bez wymaganej przepustki, a było to mocno ryzykowne, zwłaszcza w takim dniu. Nie miałam adresu kurowskich działaczy, ale szłam i szukałam. Tak się szczęśliwie złożyło, że sobie poradziłam i przekazałam wiadomości. Bez przygód wróciłam do Puław.
*
Byliśmy w strukturach związkowych, ale wszystkich nas nie pozamykali, tylko najwyższy szczebel, najwyższy garnitur.
*
Najwięcej przeżyli ci, którzy tej nocy byli internowani, bo zabierano ich przez zaskoczenie, z domów, w nieznane; nie wiedzieli, co z nimi będzie.
po prawej - Teofil Parfianowicz
 

14 grudnia, poniedziałek

opowiadają uczestnicy wydarzeń:
Halina Komsta, Krzysztof Futera, Jan Okoń
mobilizacja militarna
*
6.00 rano, wchodzę do zakładu przez bramę „Dwójkę", Woźny lata koło nie wykończonej hali i nas zwołuje, mówi co się dzieje. Opowiada, że uciekł, ale jest ścigany, więc póki jeszcze czas, póki jest na wolności - programuje strajk.
*
W zakładzie mówią mi co niektórzy, że wczoraj, od razu po południu próbowali zorganizować strajk, ale nie dało rady, w zakładzie było za mało ludzi. Skrzyknęliśmy się w kilku, rozesłaliśmy wiadomość, że w pustej hali robimy zebranie. Przyszło ok. 800 - 1000 osób.
Przemawia jeden: „proszę państwa, stan wojenny został wprowadzony, a to jest niedopuszczalne". Mówił, że aresztowali mu syna. Nastąpiło głosowanie w sprawie decyzji, co robimy: strajk, czy wywieranie presji postulatami. Wszyscy zdecydowali: strajk. Wybrano placówki, gdzie się gromadzimy. Były to: Amoniak I i II, Saletra i Mocznik. Powstają grupy. Ludzie się rozeszli do swoich grup. Na Amoniaku I zebrał się aktyw i wybrał komitet strajkowy. Do strajku przyłączyły się wszystkie firmy współpracujące z Zakładami Azotowymi - w sumie ok. 5 tysięcy ludzi. Myśleliśmy, że jesteśmy tak mocni, że nie ma na nas siły. Uważaliśmy, że nie ma takiej możliwości, żeby nie odwołali stanu wojennego. Daliśmy postulaty do dyrekcji, głownie o odwołanie stanu wojennego i uwolnienie internowanych. 
*
Pamiętajmy, że to była zima. Działaliśmy odpowiedzialnie, tzn. nie dopuściliśmy do tego, żeby stanęły maszyny, żeby nie działało ogrzewanie w mieście. Gdybyśmy zatrzymali Zakład, to wielu instalacji nie dałoby się ponownie uruchomić, miasto bez naszych instalacji grzewczych by zamarzło. Pracowaliśmy tak, że wszystko szło jak w zegarku, nie było żadnej awarii. Nie dopuściliśmy do katastrofy. Wszystko przeprowadzaliśmy odpowiedzialnie. Potem w akcie oskarżenia zarzucano nam straty, tymczasem - jak się okazało - nie było żadnych strat. Propaganda szła na całą okolicę, że planujemy wysadzić Zakłady w powietrze. Bzdura. Przecież wysadzilibyśmy pół miasta i zatruli wszystko wokół. Gdy nas pacyfikowali, to myśmy owszem straszyli, że mamy otwarte dysze z amoniakiem i jak wejdzie ZOMO, to ich odpowiednio przywitamy. Więc oni, żeby sprawdzić, czy te dysze naprawdę są, wleźli na estakady z papierosami w ustach. Jak to zobaczyliśmy, to zgłosiliśmy od razu do dyspozytora, żeby ich zrzucił. Poszedł głośny komunikat na zakład, żeby się opanowali. To był wyraz troski o bezpieczeństwo.
*
Trzeba było jak najszybciej uruchomić przekazywanie wiadomości - tj. prasę. Po drugie - trzeba było zadbać o rodziny internowanych. Szło nie tylko o pomoc materialną, ale i wsparcie psychiczne, żeby wiedzieli, że ktoś z nimi jest, jest przy nich. 
*
W poniedziałek poszedłem do pracy, na bramie od razu mnie i paru kolegów zatrzymali. Dali nam wilcze bilety i zawieźli na milicję. Ale uciekliśmy, bo posadzili nas na korytarzu i kazali czekać, a że trwało to ładną chwilę i nikt się nami nie interesował, to poszliśmy do domu i z głowy.
*
U mnie w domu były dwa psy. Cały czas, kiedy byłem na Zakładach Azotowych, to pod domem była obstawa. Moim psom coś tam rzucili i je podtruli, leżały i tylko jęczały. Jak już wróciłem ze strajku, to spałem u sąsiada, ale przyszli po mnie następnego dnia.
*
Zomo czołgami wjechało na zakład. Jechali przez całe Puławy budząc przestrach, ludzie myśleli, że będzie pacyfikowane miasto. Że szykuje się prawdziwa wojna militarna. Tak to wyglądało.
*
Pacyfikacja polegała na usunięciu nas z zakładu. W czasie trwania strajku chodzili tacy podjudzacze i podpuszczali nas, straszyli żony, rodziny. Wielu uległo. Strajk zaczynało 5 tys, a zostało 500 osób. Manipulowali członkami rodziny, sami przychodzili razem z dyrektorem i namawiali. Grozili konsekwencjami i kusili, że jeśli opuścimy zakład dobrowolnie, to złagodzą skutki i konsekwencje. 
Pytałem ludzi, co robimy. Jednogłośnie zdecydowaliśmy, że strajkujemy. A jednak psychika siadała i ludzie się wycofywali.
*
Następnego dnia była już znana lista zwolnionych z pracy. To był pierwszy, natychmiastowy rodzaj represji.
*
W zakładach trwał strajk, odbywały się pertraktacje. Postawiliśmy ultimatum: wyjdziemy tylko wtedy, gdy wyprowadzi nas polskie wojsko, a nie zomo. Zgodzili się. Wyglądało to tak, że w pierwszym szpalerze stało wojsko, a zomo - z tyłu, przy wyjściu ze sterowni. Zomowcy byli odurzeni, prawie się przewracali. Ale faktycznie wyprowadziło nas wojsko.
*
Nawet nas rozwozili po domach. To był nasz warunek, bo jak wychodziliśmy z Kaprolaktamu, to zomo się na nas rzuciło z pałami i pianą na ustach. Interweniował oficer w randze pułkownika, zomowcy się wycofali, otoczyło nas wojsko i dopiero wyprowadzili ludzi. Pułkownik obiecał, że nas rozwiozą, ale chyba zrobił to na wyrost, powyżej swoich kompetencji. Miał potem z tego powodu kłopoty.
*
Dotarło do nas, że naprawdę jest stan wojenny, że sytuacja realnie się zmieniła. Ale działaliśmy dalej, również przez akty biernego oporu: zaczęło się na przykład pisanie haseł na murach, spacery o 19.30. O tej właśnie godzinie ludzie powszechnie, ostentacyjnie opuszczali swoje domy, świecili świeczki w oknach i „spacerowali" po ulicy Partyzantów - był to bojkot oficjalnych, państwowych wiadomości, czyli Dziennika Telewizyjnego. Niektórzy dokonywali bardziej spektakularnych czynów i stawiali wyłączone odbiorniki w oknach. To był jakby krzyk: „Nie słuchamy waszej propagandy!". Tłumy, masa ludzi, drepczących chodnikiem i po jednej i po drugiej stronie.
CDN...
Wspominają uczestnicy wydarzeń:
Halina Komsta, Jan Okoń, Krzysztof Futera
 
Czytany 4359 razy

Sponsorzy

solidarnosc

Wyszukaj

Multimedia

Statystyki

Dziś53
Wczoraj213
Wszystkich242301
Aktualnie jest 3  gości na stronie